Kilka dni temu do Muzeum Zamoyskich w Kozłówce zawitał nietypowy gość. Zabytkowe zegary przyjechał naprawiać jeden z niewielu mistrzów tego fachu – Juliusz Sikora.
Patrząc na blat biurka pełen trybików i sprężyn, trudno uwierzyć, że ktoś może nad tym zapanować. A jednak Pan Juliusz robi to z powodzeniem od wielu lat.
– Moja przygoda z zegarami zaczęła się w Krakowie, w słynnym zakładzie Józefa Płonki, gdzie „dorabiałem” podczas studiów – wspomina. – Sam wyszkoliłem potem czterdziestu zegarmistrzów, ale tylko trzech z nich pracuje jeszcze w zawodzie, lecz tylko jeden w Polsce. To, jakby nie patrzeć, zawód odchodzący już do historii, wymagający pasji i olbrzymiego osobistego zaangażowania – przyznaje.
Z zegarami w Muzeum Zamoyskich zna się dobrze od wielu lat. – Zegary w Kozłówce zawsze były pod dobrą opieką, a trzeba wiedzieć, że nie wszystkie muzea o to dbają. Staram się przeglądać je regularnie, żeby funkcjonowały, aby przewodnicy nie musieli tłumaczyć, że te zegary kiedyś działały – dodaje.
Kozłowieckie zegary to głównie konstrukcje francuskie, ręcznie wykonane. Jak mówi Juliusz Sikora, kiedy powstawały, ich zakup był wydarzeniem. – Nie było takich udogodnień jak dziś, komunikacji, środków transportu. Na aukcję do Paryża jeździło się tysiące kilometrów powozem. Magnaci nie byli jednak dyletantami – dobrze wykształceni, wrażliwi, wracali do kraju często z prawdziwymi dziełami sztuki – dodaje.
Pana Juliusza zastaliśmy podczas naprawy najstarszego zegara w muzeum. Liczący sobie blisko 300 lat czasomierz był przed laty naprawiany niewprawną ręką i przestał funkcjonować.
Planowana na dwa dni wizyta w muzeum Zamoyskich przedłużyła się o kolejne dwa. Mistrz uparł się: „albo on albo ja”. Swoje słowa o pasji i zaangażowaniu potwierdził – najstarszy zegar Muzeum Zamoyskich znów cieszy zwiedzających tykaniem.