Człowiek renesansu. Malarz, poeta, muzyk, dziennikarz, rzeźbiarz, Kazimierz Malinowski, mieszka w małej wsi w gminie Kamionka. Uciekinier z Lublina na dobre zapuścił tam korzenie i – jak mówi – nie dałby dzisiaj sobie ich wyrwać.
Jak trafiłeś na Dębczynę?
− Z Lublina. Urodziłem się na jego obrzeżach w czasach, gdy tuż za płotem rozciągały się pola i łąki. Na dzisiejszej „Dziesiątej” sąsiedzi hodowali kury, nutrie, kozy i króliki, więc cały czas byłem blisko natury. Moja mama pochodziła ze wsi, jako dzieciak często jeździłem do rodziny. Tam posmakowałem tej wiejskiej swobody i rozkochałem się w naturze. Po założeniu rodziny postanowiliśmy z żoną, że przeniesiemy się na wieś, gdzie znajdziemy swój przyczółek spokoju. I tak się stało. Uznaliśmy, że na wsi są zdrowsze kontakty międzyludzkie, wciąż wielopokoleniowe rodziny, a to wszystko sprzyja wychowaniu dzieci…
Jak przyjęli Cię sąsiedzi? Nie wydałeś się im… dziwny?
− Bardzo dobrze, życzliwie. Przez te lata, które tu mieszkam, nigdy nie popadłem w konflikt z sąsiadami. Biorę od nich mleko, zdarza się, że pomagam w jakichś pracach, są ploteczki przy płocie. Nikt nas nie stygmatyzował, mimo że dzieci nie chodziły na religię a ja nie kryję się z tym, że jestem buddystą. Nie spotkałem się też z przejawami nietoleracji dla mojego osobliwego trybu życia. Mogę z całą odpowiedzialnością obalić mity o nietolerancyjnej wsi.
Czym się w takim razie zajmujesz na wsi? Jesteś rolnikiem?
− Nie. (śmiech). Czym ja się nie zajmuje – byłoby prościej. Jestem trochę dziennikarzem, pisarzem, poetą, eseistą, filozofem, malarzem, rzeźbiarzem, konstruktorem instrumentów muzycznych, zagorzałym ekologiem-ogrodnikiem i wielkim entuzjastą natury.
To od początku. Jesteś dziennikarzem…
− Tak, jestem dziennikarzem, eseistą. Pisuję do „Lampy”, czasopisma kulturalno-społecznego. Recenzuję tam książki, publikuję eseje i wywiady z ciekawymi ludźmi. Polina Sergiejewna, moja znajoma Rosjanka podsyła mi regularnie orginalne wydania powieści Wiktora Pielewina większość z nich jest już wydana w języku polskim. Jednak ostatnie dwie jeszcze nie doczekały się wydania w języku polskim, więc czytam je w orginale i recenzuję.
…zajmujesz się też muzyką
− W moim życiu miałem epizod gry w zespole „Obora”. To było dobre 10 lat temu. Darłem się i śpiewałem swoje wiersze. Teraz skupiam się na budowie niecodziennych instrumentów. Konstruuję je ze znalezionych kijaszków, do których przyczepiam pudła rezonansowe z najprzeróżniejszych przedmiotów. Przyjeżdża do mnie kolega z gitarą elektryczną, on gra na gitarze, a ja pobrzękuję na kijach i tak sobie muzykujemy. Konstruowałem kiedyś instrumenty muzyczne z butli gazowych, nacinałem je, stroiłem.
Rzeźbisz?
− Rzeźbiłem. Dużo robiłem płaskorzeźb owadów. Ale były też konstrukcje przestrzenne z różnych elementów elektronicznych i drewna. Na przykład motyle, o skrzydłach z najprzeróżniejszych części zużytych sprzętów gospodartwa domowego.
Za to nadal malujesz
− Ostatnio portrety. Rozpocząłem właśnei prace nad dwoma portretami mojej córki i portretem przyjaciela, którego spotkałem ostatnio znowu po kilku latach. Obrazek będzie w stylistyce „Matrixa” i będzie miał szczególną ramę, zrobioną z pozostałości po jakiejś zabawce, kilku elektronicznych gratach i klawiszy od jakiegoś zniszczonego instrumentu. Kolega jest miłośnikiem instrumentów klawiszowych. Liczę, że doceni pomysł.
Dużą niespodziankę zrobił mi Kamil Sipowicz. Jakiś czas temu wydał książkę o polskiej psychodeli i ku mojej ogromnej radości znalazło się w niej kilka reprodukcji moich obrazów obok m.in. dzieł Witkacego.
Powiedz jeszcze, że i Ty piszesz książki…
− Ależ, piszę! Zamierzam! Opublikowałem już powieść pt. „Córka kapitana Łasucha”, była zresztą drukowana w odcinkach w „Lampie”. Sam zaś jej wydawca naciska, bym napisał książkę, która będzie relacją z moich wypraw do Rosji. Zwłaszcza pierwsza wyprawa była niesamowita. Odbyłem ją z buddystami z Irkucka. Z nimi pojechałem najpierw na Krym, na inicjację tantryczną. Następnie, całkiem spontanicznie wyruszyłem z nimi do Irkucka. Pobyłem z nimi trochę, obszerna relacja z tej podróży była wydrukowana w „Życiu Warszawy”. Ostatnią wyprawę, taką najbardziej owocną w wywiady, odbyłem już po zamachu smoleńskim. Byłem ciekaw tego, co Rosjanie myślą o tym co się wydarzyło; jak oni to widzą. Wprawdzie nie to było głównym tematem rozmów, ale temat był mocno obecny. Przeprowadziłem wiele rozmów, poznałem wielu ciekawych ludzi i wróciłem bogaty w nowe wspomnienia, doświadczenia i znajomości.
A czy przy tym wszystkim robisz jeszcze coś zwyczajnego? Coś, o czym bez przeszkód możesz porozmawiać z sąsiadami?
− Jestem zagorzałym ogrodnikiem. Mam swój ogródek, w którym mam marchewkę, kapustę buraki, pietruszkę, fasolkę, dynie, zioła i kwiaty. Mam też kilka drzewek owocowych. W tej kwestii jestem samowystarczalny – mój ogród mnie karmi. Sam wypiekam chleb, dodatkowo sam sobie mielę na niego mąkę. Wypiekam go w piecu chlebowym, który posiadam. Chociaż ostatnio przestawiłem się na chleb pieczony na patelni. Taki w formie podpłomyków. Robię też wino domowe.
Nad czym teraz pracujesz?
− Zbieram materiały do eseju o autoewolucji posthumanistycznej w polskiej literaturze fantastycznej. Mam taki pomysł, żeby zebrać wizje autorów na temat ludzi i ich przemian w sferze fizycznej i mentalnej. Przemian, które będą, czy wręcz są możliwe dzięki nowym technologiom i które dzieją się na naszych oczach. Chcę opisać też skutki tych przemian dla kultury i społeczeństwa. Część tych skutków, opisywanych kilkanaście lat temu w książkach science-fiction, odczuwamy na własnym grzbiecie już dziś.
Nie byłoby prościej w mieście? Zawsze to bliżej kultury, wielkich ośrodków, wielkich bibliotek…
− Nie. Przecież teraz wszędzie jest blisko. Cały świat mamy na wyciągnięcie dłoni w Internecie. Pisać mogę gdzie chcę, a co napiszę, w mig przesyłam do wydawcy. Potrzebne książki dostarczy listonosz. Nie potrzebuję miasta. Ale potrzebuję spokoju i czasu na medytację. O to łatwiej na wsi. Nie ma tylu bodźców, mniej rzeczy rozprasza. Można spokojnie łapać myśli i tworzyć. Potrzebuję spokoju, śpiewu ptaków i bliskości natury. Potrzebuję też nieustannego kontaktu z dziką naturą. Lubię oserwować ptaki, motyle. Jest taki szczególny okres w roku, który bardzo lubię. To końcówka kwietnia, wtedy to otwieram okna i wsłuchuję się w godowy rechot żab. Przylatują słowiki, które nocami dają mi koncerty. Bardzo lubię gdy śpiewają w taki specyficzny przestrzenny sposób. Słychać te śpiewy, nie tylko te najbliższe, ale też dochodzą z dalszych terenów. Tego w mieście nie da się doświadczyć.
Nawet much szczególnie nie tępię, może tylko wtedy, gdy przyjeżdża córka. A tak to… ćwiczę cierpliwość.
Rozmawiała: Jagoda Szuster